wtorek, 7 kwietnia 2015

PERŁA DUNAJU

Nadszedł czas na pierwszą z zaległych relacji listopadowych, a mianowicie jak to było u naszych bratanków co to chętni i do bitki i popitki. Węgrów- rzecz jasna. Stolicę Madziarów przyszło nam zwiedzać w dniach 2-6 listopada, miesiąc ten może nie ma najlepszej reputacji wśród meteorologów, jednak mieliśmy szczęście - nie padało (podobno to najważniejsza część relacji z większości wyjazdów). Podbijamy! Raz termometry wskazywały 24 stopnie, przez co oczywistym jest że wyjazd się udał. Nawet bardzo.





Wszystko zaczęło się dużo wcześniej, gdy jak już pisałem, Ince wpadła w ręce oferta taniego przelotu z Warszawy do Budapesztu i z powrotem. Całość kosztowała jedyne 98 zł i chyba nie trzeba nikomu tłumaczyć, że w porównaniu kosztów samochodu, busa, autokaru, a także biorąc pod uwagę czas i komfort samej podróży, bilety stanowiły okazję nie do przepuszczenia. Szybkie telefony, ustalenia z Rodzicielami i podróż gotowa. Pozostawało tylko kupić przewodniki, co by nie wyjść na buca i cokolwiek wiedzieć zanim ruszymy w drogę. Piszę ciągle w liczbie mnogiej bowiem oprócz naszej dwójki na Węgrzech towarzyszyła nam inna para - Karola z Szymonem :). Sprawami edukacji o madziarskiej krainie zająłem się ja, a Inka wzięła na siebie obowiązek organizacji 5 dni zwiedzania (przylot 8 rano 2.11, 3.11, 4.11, 5.11, 6.11 wylot około godziny 18), a także kwestię dojazdu do i z Warszawy. Ruk cuk i gotowe, wszystko zostało zaplanowane śpiewająco i na obawach, jak dotrzeć do lotniska Warszawa-Modlin, się skończyło. :*.        Za punkt honoru obraliśmy obejrzenie całego Starego Miasta, Muzeum Sztuk Pięknych, Muzeum Terroru, planowaliśmy odwiedzić słynne węgierskie łaźnie i termy, a także przy nadarzającej się okazji sprawdzić pikantność słynnej węgierskiej papryki czy też jakość ichniejszych browarów. Finał finałów stanowił Tort Dobosza, sławny wśród cukierników już od XIX wieku. Jak to zazwyczaj bywa, atrakcje które miały być gwoździem programu lekko rozczarowywały, aby z kolei rzeczy z pozoru mniej interesujące mogły zaskoczyć.



Zacznę od zabytków, jednak na ich temat nie za dużo co by nie zanudzać. Jedna z większych niespodzianek to rewelacyjny wręcz stan węgierskiej starówki, katedr, uliczek, deptaków oraz budynków rządowych. Wszystkie (z powodów historycznych, wartych prześledzenia!) przetrwały czasy drugiej wojny światowej, aby w późniejszych i ostatnich latach doczekać się należytej odnowy i renowacji. Efekt jest powalający i w moim mniemaniu, stolica Węgier nie ma powodów by wstydzić się przed znanymi miastami Europy Zachodniej. Wręcz przeciwnie. Jej przewagę chociażby nad Wenecją, da się zauważyć po pierwszych minutach spaceru. Suma summarum, odwiedziliśmy wszystkie możliwe bazyliki, obejrzeliśmy parlament, (największy tego typu budynek na świecie), przeszliśmy się po dzielnicy żydowskiej (największa synagoga w Europie), zwiedziliśmy kościół Macieja z najbardziej egzotyczną dachówką jaką widziałem, bazylikę św Stefana z relikwią pod postacią dłoni wyżej wspomnianego, a także dziesiątki innych zapadających w pamięć miejsc. Na osobną uwagę zasługuje Terror Haza, muzeum poświęcone okresowi rządów strzałokrzyżowców oraz późniejszej okupacji stalinowskiej - AVH. Samo założenie i organizacja budynku przypomina Muzeum Powstania Warszawskiego, wystawa jest w wielu miejscach interaktywna, grająca na uczuciach, emocjach przechodzących widzów. Ekspozycja ma na celu pokazać piętno jakie odcisnął na węgierskim społeczeństwie burzliwy okres II WŚ oraz lata istnienia WRL (ichni PRL). Zwiedzanie zaczyna się od 3 piętra, a kończy w piwnicach. Przechodząc przez kolejne pokoje podróżujemy w czasie, obserwując kolejne odcinki, wydaje się niekończącej sagi, terroru i strachu jakie państwo węgierskie fundowało swoim obywatelom, a wszystko to niezależnie czy czarne czy czerwone miało swoją siedzibę w tym jednym budynku przy ulicy Andrassy. Ostatnią stacją podczas zwiedzania są piwnice muzeum, to że ostatnią nie jest bez znaczenia, było to bowiem miejsce kaźni setek przesłuchiwanych i więzionych Węgrów. Nie gra tu muzyka, nie słychać przewodników, panuje cisza - grobowa. Miejsce konieczne do obejrzenia, podczas pobytu w mieście. Od razu uprzedzę iż znacznie większą uwagę poświęcono okupacji stalinowskiej niż okresowi faszyzmu węgierskiego, jednak jakby się nad tym głębiej zastanowić to nic dziwnego. Pod spodem zdjęcia wspominanych atrakcji.





Jak każde miasto, tak i Budapeszt posiada swój folklor, świat straganów, jarmarków, knajp oraz wszelakich miejsc z dopiskiem "lokalne". Dla mnie i Inki jest to istna Ziemia Obiecana, pozwala bowiem na prawdziwe, bardziej realne poznanie odwiedzanego kraju. Sądzę iż Karola z Szymonem mieli podobne odczucia. Już pierwszego dnia Justyna z Karolą, ekspertki wszelakich wypieków, wyszukały cukiernie ze słynnym tortem Dobosza. Więcej niż o smaku można by napisać o jego historii, o cukierniku Janie Doboszu lub też o strzeżonej latami recepturze. Sam tort?  Cytując za konsumującymi, dupy nie urwał... Kolejnym celem były dania zawierające paprykę, lub też mające gulasz w nazwie. Bowiem popularny w Polsce placek po węgiersku ma z Budapesztem tyle wspólnego co ryba po grecku z Atenami. Znaczy się nic. Knajpkę odnaleźliśmy idąc za głosem przewodnika. Po posiłku jedyne co rozważaliśmy to ile właściciel zapłacił wydawcy aby umieścić go na stronie "polecane". Zupa w porządku. Piwo, rewelacja, jednak danie główne było przyrządzone na winie. Co się nawinęło to w talerz wpadło. Już myśleliśmy iż ta cała węgierska kuchnia to bujda, że ceny za jedzenie wysokie, a na talerzu nic, wtedy trafiliśmy na targ, który uratował reputację kulinarną Budy. Pesztu także. Co tu dużo pisać, obkupiliśmy się na nim we wszystkie możliwe podarunki, prezenty i pamiątki. Ceny przystępne, jak na Węgry o czym na koniec. Stosy salami, papryk, przetworów, wypieków i czego jeszcze dusza zapragnie, spiętrzone na straganach umieszczonych w budynku przypominającym dworzec kolejowy. Miejsce, które najłatwiej przyrównać do Hali Targowej we Wrocławiu, podobnie jak ona zachwycało zapachami i barwami, zresztą zdjęcia świadczą same za siebie.







Na koniec słów parę o kosztach. O ile lot wyszedł nas tanio, to ceny na miejscu bardzo nas zaskoczyły, negatywnie niestety. Hostel w którym spaliśmy kosztował 20 euro/doba za pokój 2-osobowy. Norma i nie ma co narzekać. Bolały natomiast koszta związane z komunikacją miejską, nie ma na Węgrzech zniżek dla studentów, uczniów etc. Bilet normalny, za metro chociażby, kosztował po przeliczeniu 6 zł. co w porównaniu z wrocławskim ulgowym 1,50 zł woła o pomstę do nieba. Drogie jest jedzenie w restauracjach, knajpkach, podobnie jak wszelkie pamiątki lub ozdoby. Na szczęście wszelkie niedogodności związane czy to z cenami czy mało atrakcyjnymi ciastami rekompensował olbrzymi bagaż dobrego humoru i pozytywnego nastawienia jaki zabraliśmy ze sobą z Polski, swój udział odnotowała również gra UNO!, która to umilała nam wieczory w hostelowej kuchni. Wszystko razem do kupy pozwoliło zaliczyć nam na prawdę udany listopadowy wyjazd. Dzięki!


2 komentarze: