Nadszedł czas na pierwszą z zaległych relacji listopadowych, a
mianowicie jak to było u naszych bratanków co to chętni i do bitki i popitki. Węgrów- rzecz jasna. Stolicę Madziarów
przyszło nam zwiedzać w dniach 2-6 listopada, miesiąc ten może nie ma
najlepszej reputacji wśród meteorologów, jednak mieliśmy szczęście - nie padało
(podobno to najważniejsza część relacji z większości wyjazdów). Podbijamy! Raz
termometry wskazywały 24 stopnie, przez co oczywistym jest że wyjazd się udał.
Nawet bardzo.
Wszystko zaczęło się dużo wcześniej, gdy jak już pisałem, Ince
wpadła w ręce oferta taniego przelotu z Warszawy do Budapesztu i z powrotem.
Całość kosztowała jedyne 98 zł i chyba nie trzeba nikomu tłumaczyć, że w
porównaniu kosztów samochodu, busa, autokaru, a także biorąc pod uwagę czas i
komfort samej podróży, bilety stanowiły okazję nie do przepuszczenia. Szybkie
telefony, ustalenia z Rodzicielami i podróż gotowa. Pozostawało tylko kupić
przewodniki, co by nie wyjść na buca i cokolwiek wiedzieć zanim ruszymy w
drogę. Piszę ciągle w liczbie mnogiej bowiem oprócz naszej dwójki na Węgrzech
towarzyszyła nam inna para - Karola z Szymonem :). Sprawami edukacji o
madziarskiej krainie zająłem się ja, a Inka wzięła na siebie obowiązek
organizacji 5 dni zwiedzania (przylot 8 rano 2.11, 3.11, 4.11, 5.11, 6.11 wylot
około godziny 18), a także kwestię dojazdu do i z Warszawy. Ruk cuk i gotowe,
wszystko zostało zaplanowane śpiewająco i na obawach, jak dotrzeć do lotniska
Warszawa-Modlin, się skończyło. :*. Za punkt honoru
obraliśmy obejrzenie całego Starego Miasta, Muzeum Sztuk Pięknych, Muzeum Terroru,
planowaliśmy odwiedzić słynne węgierskie łaźnie i termy, a także przy
nadarzającej się okazji sprawdzić pikantność słynnej węgierskiej papryki czy
też jakość ichniejszych browarów. Finał finałów stanowił Tort Dobosza, sławny
wśród cukierników już od XIX wieku. Jak to zazwyczaj bywa, atrakcje które miały
być gwoździem programu lekko rozczarowywały, aby z kolei rzeczy z pozoru mniej
interesujące mogły zaskoczyć.
Zacznę od zabytków, jednak na ich temat nie za dużo co by nie
zanudzać. Jedna z większych niespodzianek to rewelacyjny wręcz stan węgierskiej
starówki, katedr, uliczek, deptaków oraz budynków rządowych. Wszystkie (z powodów historycznych, wartych prześledzenia!) przetrwały
czasy drugiej wojny światowej, aby w późniejszych i ostatnich latach doczekać
się należytej odnowy i renowacji. Efekt jest powalający i w moim mniemaniu,
stolica Węgier nie ma powodów by wstydzić się przed znanymi miastami Europy
Zachodniej. Wręcz przeciwnie. Jej przewagę chociażby nad Wenecją, da się
zauważyć po pierwszych minutach spaceru. Suma summarum, odwiedziliśmy wszystkie
możliwe bazyliki, obejrzeliśmy parlament, (największy tego typu budynek na świecie), przeszliśmy
się po dzielnicy żydowskiej (największa synagoga w Europie), zwiedziliśmy kościół Macieja z najbardziej egzotyczną dachówką jaką
widziałem, bazylikę św Stefana z relikwią pod postacią dłoni wyżej
wspomnianego, a także dziesiątki innych zapadających w pamięć miejsc. Na osobną
uwagę zasługuje Terror Haza, muzeum poświęcone okresowi rządów strzałokrzyżowców oraz
późniejszej okupacji stalinowskiej - AVH. Samo założenie i organizacja budynku przypomina Muzeum
Powstania Warszawskiego, wystawa jest w wielu miejscach interaktywna, grająca
na uczuciach, emocjach przechodzących widzów. Ekspozycja ma na celu pokazać
piętno jakie odcisnął na węgierskim społeczeństwie burzliwy okres II WŚ oraz
lata istnienia WRL (ichni PRL). Zwiedzanie zaczyna się od 3 piętra, a kończy w
piwnicach. Przechodząc przez kolejne pokoje podróżujemy w czasie, obserwując
kolejne odcinki, wydaje się niekończącej sagi, terroru i strachu jakie państwo
węgierskie fundowało swoim obywatelom, a wszystko to niezależnie czy czarne czy
czerwone miało swoją siedzibę w tym jednym budynku przy ulicy Andrassy.
Ostatnią stacją podczas zwiedzania są piwnice muzeum, to że ostatnią nie jest
bez znaczenia, było to bowiem miejsce kaźni setek przesłuchiwanych i więzionych
Węgrów. Nie gra tu muzyka, nie słychać przewodników, panuje cisza - grobowa.
Miejsce konieczne do obejrzenia, podczas pobytu w mieście. Od razu uprzedzę iż
znacznie większą uwagę poświęcono okupacji stalinowskiej niż okresowi faszyzmu
węgierskiego, jednak jakby się nad tym głębiej zastanowić to nic dziwnego. Pod
spodem zdjęcia wspominanych atrakcji.
Jak każde miasto, tak i Budapeszt posiada swój folklor, świat
straganów, jarmarków, knajp oraz wszelakich miejsc z dopiskiem
"lokalne". Dla mnie i Inki jest to istna Ziemia Obiecana, pozwala
bowiem na prawdziwe, bardziej realne poznanie odwiedzanego kraju. Sądzę iż
Karola z Szymonem mieli podobne odczucia. Już pierwszego dnia Justyna z Karolą,
ekspertki wszelakich wypieków, wyszukały cukiernie ze słynnym tortem Dobosza.
Więcej niż o smaku można by napisać o jego historii, o cukierniku Janie Doboszu
lub też o strzeżonej latami recepturze. Sam tort? Cytując za
konsumującymi, dupy nie urwał... Kolejnym celem były dania zawierające paprykę,
lub też mające gulasz w nazwie. Bowiem popularny w Polsce placek po węgiersku
ma z Budapesztem tyle wspólnego co ryba po grecku z Atenami. Znaczy się nic.
Knajpkę odnaleźliśmy idąc za głosem przewodnika. Po posiłku jedyne co
rozważaliśmy to ile właściciel zapłacił wydawcy aby umieścić go na stronie
"polecane". Zupa w porządku. Piwo, rewelacja, jednak danie główne
było przyrządzone na winie. Co się nawinęło to w talerz wpadło. Już myśleliśmy
iż ta cała węgierska kuchnia to bujda, że ceny za jedzenie wysokie, a na
talerzu nic, wtedy trafiliśmy na targ, który uratował reputację kulinarną Budy.
Pesztu także. Co tu dużo pisać, obkupiliśmy się na nim we wszystkie możliwe
podarunki, prezenty i pamiątki. Ceny przystępne, jak na Węgry o czym na koniec.
Stosy salami, papryk, przetworów, wypieków i czego jeszcze dusza zapragnie,
spiętrzone na straganach umieszczonych w budynku przypominającym dworzec
kolejowy. Miejsce, które najłatwiej przyrównać do Hali Targowej we Wrocławiu,
podobnie jak ona zachwycało zapachami i barwami, zresztą zdjęcia świadczą same
za siebie.
Na koniec słów parę o kosztach. O ile lot wyszedł nas tanio, to
ceny na miejscu bardzo nas zaskoczyły, negatywnie niestety. Hostel w którym
spaliśmy kosztował 20 euro/doba za pokój 2-osobowy. Norma i nie ma co narzekać.
Bolały natomiast koszta związane z komunikacją miejską, nie ma na Węgrzech
zniżek dla studentów, uczniów etc. Bilet normalny, za metro chociażby,
kosztował po przeliczeniu 6 zł. co w porównaniu z wrocławskim ulgowym 1,50 zł
woła o pomstę do nieba. Drogie jest jedzenie w restauracjach, knajpkach,
podobnie jak wszelkie pamiątki lub ozdoby. Na szczęście wszelkie niedogodności
związane czy to z cenami czy mało atrakcyjnymi ciastami rekompensował olbrzymi
bagaż dobrego humoru i pozytywnego nastawienia jaki zabraliśmy ze sobą z
Polski, swój udział odnotowała również gra UNO!, która to umilała nam wieczory
w hostelowej kuchni. Wszystko razem do kupy pozwoliło zaliczyć nam na prawdę
udany listopadowy wyjazd. Dzięki!
Magia wspomnień! Cudowne miejsce! :)
OdpowiedzUsuńWypadało by powtórzyć tego typu wypad :)
Usuń