czwartek, 30 kwietnia 2015

KRETA - PROWINCJI CZAR

Witajcie,

dzisiaj będzie notka organizacyjna.

Od naszych wojaży po Krecie minęło już sporo czasu, a my wciąż mamy mnóstwo wspomnień i tematów, którymi chcielibyśmy podzielić się na łamach bloga. Nadszedł czas na wpisy poświęcone kreteńskiej duszy, która bez wątpienia zakorzeniła się w tysiącu malutkich wsi i miasteczek, porastających wyspę od wybrzeża aż po zbocza gór. Czas przenieść się na prowincję, która swoim folklorem, bogactwem barw i smaków urzeka, pozostawiając najsilniejsze wspomnienia, odmalowujące się w głowach najlepiej w pochmurne i deszczowe dni jak dziś. Zapraszamy do krainy oliwek, fety, owiec oraz kóz.

czwartek, 23 kwietnia 2015

KRETA - AJOS NIKOLAOS I OKOLICE

Witamy,

nadszedł czas na ostatnią relacje poświęconą miastom Krety. Przysłowiowy deser stanowi Ajos Nikolaos, osada znajdująca się we wschodniej części wyspy. Punkt idealny aby zakończyć rozważania związane z miastami i płynnie przejść w temat prowincji, wsi oraz wszystkiego co można było spotkać po drodze. Dlaczego? Ajos samo w sobie jest bardziej miasteczkiem, aniżeli miastem w pełnym tego słowa znaczeniu. Nie brakuje tu oczywiście sklepów i bulwarów rodem z Heraklionu, jednak tyczy się to tylko i wyłącznie ścisłego centrum okalającego port - naturalnie wenecki. Poza tym największe atrakcje umiejscowione są na obrzeżach Ajos Nikolaos, po sąsiedzku jednak już poza obrębem miasta. Pomimo iż dotarliśmy tutaj przedostatniego dnia naszego pobytu na Krecie, miasto świetnie wypełniło słowa, angielskiego co prawda, powiedzonka: "last but not least", co w wolnym tłumaczeniu oznacza "ostatni jednak nie najgorszy". 

Port wenecki. Ajos Nikolaos.

sobota, 18 kwietnia 2015

KRETA - HERAKLION

Witamy,

powolnym krokiem zbliżamy się do końcówki opisów kreteńskich miast, ostatnia bowiem notka o Retimno stanowiła półmetek. Przyszedł wreszcie moment, w którym zmierzymy się z największą metropolią Krety - Heraklionem. Tak to już w życiu bywa iż tytuły "naj" wywołują w ludziach pewne wygórowane oczekiwania, spodziewają się Bóg wie czego po danym mieście, które jako to właśnie "naj naj" powinno przyćmić pozostałe. Dodatkowo tytuł stolicy również jest wiążący i przyjeżdżając do Heraklionu, oczekiwaliśmy, co tu dużo mówić, znacznie więcej. Z drugiej jednak strony nie nazwiemy tej znajomości rozczarowaniem czy też zawodem. W mieście należy spędzić odrobinę czasu, przejść się jego ulicami i postarać się zrozumieć jaką rolę pełni w organizmie zwanym Kretą.
Katedra Świetego Miesiąca. Heraklion.

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

KRETA - RETIMNO

Hej

powracamy na największą z greckich wysp i jak zostało już powiedziane kontynuujemy tematykę miejską. Największe osady Krety znajdują się w jej północnej części i są to kolejno od strony zachodniej Chania, Retimno, Heraklion, Agios Nikolaos oraz Sitia. Wszystkie one są odwiedzane przez turystów z większym lub mniejszym natężeniem. Do wielkomiejskiej listy dochodzi jeszcze Jerapetra na południu, jednak jest ona nastawiona na uprawy warzyw przez co statystyczny wycieczkowicz nie ma tam za wiele do roboty. Do Retimno przyjechaliśmy dnia trzeciego naszej podróży, po szybkim zalogowaniu w hotelu na obrzeżach, ruszyliśmy na zwiedzanie centrum.


czwartek, 9 kwietnia 2015

KRETA - CHANIA

Hej

Wielkanoc na Krecie niestety mamy już za sobą. Pora na podsumowanie wyjazdu, relacje z odwiedzonych miejsc, parę uwag odnośnie atrakcji oraz oczywiście zdjęcia z tej niesamowitej greckiej wyspy. Kreta jak donoszą statystycy jest najludniejszą oraz zdecydowanie największą spośród 2500 wysp Hellady. Nie zmienia to faktu, iż w rzeczywistości ma ona oblicze wsi raczej niż miasta. Czy to źle? Skądże znowu! Czar Krety tkwi właśnie w tych czasem odludnych, czasem zapomnianych malutkich osadach, w których jakby nigdy nic życie toczy się swoim rytmem. Oczywiście osiołka spotkamy już na prawdę rzadko, a prawie każda rodzina prowadzi hotel, sklep czy też restauracje nastawioną pod turystów jednak udało się Grekom zachować w tym wszystkim swój urokliwy charakter spokoju oraz gościnności. Górskie i nadmorskie osady to jedno jednak Kreta, podobnie jak i cała Grecja, to również niesamowity kawał historii, która z kolei stanowi główną atrakcję nielicznych większych miast wyspy. Z tego też powodu pierwsze wpisy będą dotyczyły 4 miast Krety, które udało nam się odwiedzić oraz pozwiedzać, następnie będzie troszkę o prowincji oraz krajobrazach. Popiszemy o kuchni, o zwyczajach oraz o wszystkim tym co zostało nam w głowach po tym magicznym tygodniu, a uwierzcie sami przed wyjazdem nikt się nie spodziewał takiego bogactwa i mocy wrażeń.

Chania



wtorek, 7 kwietnia 2015

WIELKANOC NA KRECIE

Hej,

Dzisiaj notka organizacyjna o naszym wielkanocnym wylocie - na Kretę.





Święta Wielkanocne są dla nas wymarzonym okresem na zorganizowanie wypadu zagranicznego, łatwiej wtedy zaplanować sobie wolne w pracy, z odpowiednim wyprzedzeniem można złapać na prawdę tani lot oraz dodatkowo okres ten oddziela mniej więcej pół roku od terminów jesiennych, kiedy to celujemy w dalsze podróże. Na Kretę wylatujemy w poniedziałek 30 marca, wracamy po okrągłym tygodniu 6 kwietnia. Odlot z Wrocławia jest po godzinie 16, tak więc spokojnie można jeszcze zaliczyć 1/2 dnia w pracy, przylot powrotny około godziny 23:30, przez co we wtorek meldujemy się z powrotem w codzienności. Bilety wykupiliśmy w styczniu, a zatem z 3 miesięcznym wyprzedzeniem, i kosztowały nas około 700 PLN za dwie osoby w obydwie strony. Dlaczego właściwie Kreta? Z racji na sielankową atmosferę oraz temperatury powyżej 20 stopni,już na początku kwietnia. Dodatkowo jest to miejsce słynące ze wszystkiego, na czym zawsze nam zależy podczas wyjazdów: dobrej kuchni, pięknych krajobrazów oraz przebogatej historii.

PERŁA DUNAJU

Nadszedł czas na pierwszą z zaległych relacji listopadowych, a mianowicie jak to było u naszych bratanków co to chętni i do bitki i popitki. Węgrów- rzecz jasna. Stolicę Madziarów przyszło nam zwiedzać w dniach 2-6 listopada, miesiąc ten może nie ma najlepszej reputacji wśród meteorologów, jednak mieliśmy szczęście - nie padało (podobno to najważniejsza część relacji z większości wyjazdów). Podbijamy! Raz termometry wskazywały 24 stopnie, przez co oczywistym jest że wyjazd się udał. Nawet bardzo.


HERZLICH WILLKOMMEN!


Uwielbiamy łączyć przyjemne z jeszcze przyjemniejszym! W tym przypadku przyjemniejszym był oczywiście wyścig F1 – emocje i atmosfera niesamowite. Lecz nie bylibyśmy sobą gdybyśmy przy okazji tak dalekiej podróży samochodem nie zaplanowali sobie małych dodatkowych przyjemności. I tak, mimo tego, że do SPA Francorchamps dojechaliśmy w czwartek po południu, z Wrocławia wyruszyliśmy już we wtorek wczesnym rankiem. Do samej podróży przygotowaliśmy się bardzo dobrze. Michał okazał się mistrzem (zauważyłam, że mistrzowskie tytuły do niego pasują!) pakowania bagażnika, wszystko pięknie poukładane i rozplanowane tak, że można było dostać się i po klapeczki i po jaja na twardo bez większego problemu. Długa podróż samochodem wbrew pozorom nie była tak straszna jak można by się tego spodziewać. Długie rozmowy, dobra muzyka, okazjonalne przystanki sprawiły, że dojechaliśmy do granicy niemiecko – luksemburskiej w całkiem dobrym stanie zarówno psychicznym jak i fizycznym.

IT'S RACING BABE!



F1 - dla jednych pasja, marzenia, zawrotna prędkość przy akompaniamencie muzycznego ryku silnika, dla innych strata pieniędzy, bezsensowne jeżdżenie w kółko oraz firma, która dawno temu miała coś tam wspólnego z motosportem. Nie zamierzam nikogo przekonywać do zmiany jego własnego podejścia, powiem krótko - dla mnie F1 mieści się w pierwszej części poprzedniego zdania. Jak już było od dawien dawna wiadomo, razem z Inką wybraliśmy się na przełomie sierpnia z wrześniem do cudownego moto-teatru jakim jest Spa-Francorchamps. Jak spędziliśmy dany nam czas, jakie atrakcje przygotowała dla nas pogoda oraz współlokatorzy campingu, a także ile to wszystko kosztuje - o tym poniżej.



WSPOMNIENIE BIESZCZADZKIEJ KUCHNI.


Na początku przepraszamy za długą nieobecność na blogu. Od ponad dwóch tygodni żyjemy na walizkach. Wyjeżdżamy, wracamy na 1-2 dni do mieszkania i ruszamy w dalszą drogę. Jeden weekend spędziliśmy w Krakowie, gdzie Michał brał udział w Otwartych Mistrzostwach Polski w Warhammera i zdobył tytuł Mistrza Polski!! :*  W nagrodę Michał jedzie do  USA reprezentować Polskę na Mistrzostwach Świata! Teraz  jesteśmy już we Wrocławiu wszystko nadal kręci się na podwójnych obrotach (na co zdecydowanie nie narzekamy).

W końcu przyszedł czas na kilka ostatnich słów dotyczących bieszczadzkich przygód.
Odkąd wróciliśmy z naszych pierwszych wspólnych wakacji bardzo często wspominamy chwile spędzone w Bieszczadach. Przypominamy sobie całe trasy, widoki zapierające dech w piersiach, zupełne drobiazgi, szczegóły i szczególiki z których potrafimy śmiać się do łez. Wspominamy też wszystkie pyszności, których skosztowaliśmy w Podkarpackiem. Od kabanosów na szlaku przez kwaśnicę po sławny naleśnik z jagodami. Nie ukrywam, że jadąc kolejny raz w tamte strony już przed wyjazdem cieszyłam się na tę kwaśnicę jak dziecko.  Oczywiście jak przed każdym wyjazdem przekopałam Internet w poszukiwaniu miejscowych przysmaków. Informacji dotyczących kuchni znalazłam zaskakująco niewiele, na palcach jednej ręki policzyć można restauracje czy też knajpki z opisem serwowanych dań. Jedyną, która zapadła mi w pamięć przed wyjazdem była Chata Wędrowca i jej słynny naleśnik z jagodami.




CERKWI SZLAK


Nadszedł czas na podsumowanie kolejnego fragmentu wspomnień i przemyśleń związanych z naszym pobytem w Bieszczadach. Mieliście już okazje przeczytać o urokliwej krainie położonej w samym rogu Polski, a także o trasach naszych pieszych wędrówek. Dzisiaj temat z zupełnie innej beczki - historia - jednak inna niż ta poznawana przez 12 lat edukacji szkolnej. Dotyczy bowiem magicznych lat po roku 1945, co więcej rzecz się działa w Polsce, a jak wszem i wobec wiadomo cała rzesza Ramzesów jest ważniejsza od np. Ks. Popiełuszki. 

Ostatniego dnia pobytu w Ustrzykach pogodę można było określić mianem chwiejnej, w przeciwieństwie do naszego nastroju, który to raczył się określić i w sposób znaczący stwierdzić - dalej nie idę. W związku z faktem, iż zarówno Inka jak i ja nie przepadamy za marnowaniem czasu podczas wczasów, postanowiliśmy poświęcić cały dzień na zwiedzanie - wybór padł na "szlak architektury drewnianej", co w wolnym tłumaczeniu oznaczało cerkwie. Jak się później okazało w okolicy było ich tak dużo, że zwiedzanie zajęło nam cały boży dzień.



PODBÓJ GÓRSKICH SZLAKÓW

Czas na kolejną część z serii bieszczadzkie przygody Inki i Michała, być może część najważniejszą albowiem dziś przedstawimy nasze górskie wycieczki. Przed wyjazdem przygotowaliśmy wstępny plan tras, które zamierzaliśmy przebyć - co oczywiście mogliście prześledzić na blogu we wcześniejszym wpisie - jednak rzeczywistość jest jak kot, chodzi swoimi ścieżkami i nie wiele robi sobie z naszych planów.


KONIECPOLSKI

Wróciliśmy. Cali, zdrowi, a przede wszystkim zadowoleni. Kolejnymi wpisami postaramy się przybliżyć Wam nasz pobyt w Bieszczadach. Wspomnimy Chatę Wędrowca, Rabią Skałę, Kremenaros, Zajazd u Górala, jak i rosę na trawie, powidła z brusznicy, a także wiele, wiele więcej. Zaczniemy jednak od przestawienia samej okolicy, bieszczadzkich wiosek i miasteczek gdzie choć kraj wciąż ten sam, ludzie tacy sami, a i język zrozumiały, to jednak wszystko jakieś inne.



Zatrzymaliśmy się w Ustrzykach Górnych, wioseczce jakich setka leży u podnóża Bieszczad. Składała się ona z jednego sklepu przy głównej drodze, dwóch barów, knajp, straży granicznej oraz kilkunastu domów, poprzerabianych na pensjonaty. W miesiącach wakacyjnych, turystów, zwanych również "plecakami", jest więcej od miejscowych. Poza Ustrzykami odwiedziliśmy również Wetlinę, Wołosate, Cisną, Brzegi Górne, Widełki, Żłobek, a także parę innych miejsc o równie malowniczych nazwach. Wszystkie one, poza Cisną która to wydała nam się Kołobrzegiem Podkarpacia, mają w sobie niesamowity czar i urok dający się określić stwierdzeniem: "Wy macie zegarki, my mamy czas."



Centrum życia jest naturalnie jedyny w wiosce sklep, bezczelnie zaprzeczający jakoby monopole nie istniały. Otwarty teoretycznie od 7 rano posiada patent na wieczną kolejkę do kasy. Po trzech dniach łatwo można skojarzyć przynajmniej połowę turystów czekających na obsługę. Za kasą rubaszny Pan właściciel zagadujący prawie do każdego lub też poddenerwowana córka z nieustającym pytaniem "Coś jeszcze?", stojąca tam prawdopodobnie za karę. Obok sklepu przystanek autobusowy, na którym parę razy dziennie pojawia się przelotem rozklekotany PKS, zostawiający i zabierający wędrowców do bardziej oddalonych miejscowości. Po okolicy natomiast usługami transportowymi trudnią się kierowcy z własnymi busikami. Odjeżdżają one kiedy uzbiera się wystarczająca liczba chętnych jadących w tym samym kierunku. Cena do ustalenia, zależnie od humoru kierowcy oraz pory dnia. Teoretycznie każdy z tych busów jest w stanie zabrać około 12 osób, jednak gdyby doszło do zderzenia czołowego dwóch takowych pojazdów w wiadomościach usłyszelibyście o co najmniej 40 ofiarach śmiertelnych.




Życie wobec takich reguł, a właściwie ich braku nie było by możliwe gdyby nie specyficzny rodzaj ludzi zamieszkujących te tereny. Oczywistym jest, że gdy Twoim głównym, bądź jedynym źródłem utrzymania są turyści, to starasz się być uprzejmy/a, pomocny/a etc. W Bieszczadach zasada ta przechodziła pewne granice interesowności, ludzie są tam dobrzy, naturalni, są po prostu sobą. Wieczny uśmiech na naszych twarzach wzbudzały opowieści kierowców, narzekających na brak wszystkiego: turystów (bus wypakowany do granic możliwości), pogody (25 stopni, słońce z lekkim wiatrem), stacji PKP w Ustrzykach Górnych (jakby nie istniały autobusy), zainteresowania ludzi górami (na Tarnicy ruch jak na Marszałkowskiej) itd. itp.
Właścicielka domku w którym się zatrzymaliśmy zapytana o pogodę stwierdziła iż nie będzie padać, bowiem rano na trawie była rosa, a gdy w górach jest rosa to choćby nie wie jak ciemne były chmury, to lać nie będzie. Rzeczywiście, cały dzień po niebie snuły się i czaiły czarne obłoki, jednak kropla żadna nie spadła. Następnego dnia to samo. Trzeciego dnia rosy nie było, chmur także, a od 15 lało jak z cebra.


Obraz bieszczadzkich wiosek nie byłby kompletny, ani nawet w połowie tak bajeczny gdyby nie typowa dla tego regionu zabudowa. Mnogość starych chat, z poczerniałego drewna, stojących w pionie dzięki niesamowitej sile woli Bóg wie kogo, sprawiała wrażenie realnej podróży do innej epoki. Przebywanie w wiosce złożonej w główne mierze z tego typu domostw było przeżyciem niezwykłym. Do tego wszystkiego dochodzą jeszcze opuszczone, bądź przechrzczone cerkwie, wraz ze swoimi cmentarzami, którym to poświęcimy osobny wpis. W wiosce, lub miasteczku często możemy natrafić na pracownie ikonograficzną, galerię obrazów, bądź też zakład stolarski. Podróżując wzdłuż drogi spotykamy pasterskie chatki, w których sprzedawany jest koźli/owczy ser, na przykład w rozmarynie.


Podsumowując, Bieszczady są miejscem o którym, dzięki Bogu, czas zapomniał. Wszystko toczy się tam swoim tempem, w swój urokliwy góralski sposób. Nie znajdziecie tu dyskotek, dmuchanych zamków dla dzieci czy też owczarka podhalańskiego pozującego do zdjęcia. Bieszczady dają ciszę, połoniny oraz placki z jagodami, jednak o tym następnym razem.