wtorek, 7 kwietnia 2015

KONIECPOLSKI

Wróciliśmy. Cali, zdrowi, a przede wszystkim zadowoleni. Kolejnymi wpisami postaramy się przybliżyć Wam nasz pobyt w Bieszczadach. Wspomnimy Chatę Wędrowca, Rabią Skałę, Kremenaros, Zajazd u Górala, jak i rosę na trawie, powidła z brusznicy, a także wiele, wiele więcej. Zaczniemy jednak od przestawienia samej okolicy, bieszczadzkich wiosek i miasteczek gdzie choć kraj wciąż ten sam, ludzie tacy sami, a i język zrozumiały, to jednak wszystko jakieś inne.



Zatrzymaliśmy się w Ustrzykach Górnych, wioseczce jakich setka leży u podnóża Bieszczad. Składała się ona z jednego sklepu przy głównej drodze, dwóch barów, knajp, straży granicznej oraz kilkunastu domów, poprzerabianych na pensjonaty. W miesiącach wakacyjnych, turystów, zwanych również "plecakami", jest więcej od miejscowych. Poza Ustrzykami odwiedziliśmy również Wetlinę, Wołosate, Cisną, Brzegi Górne, Widełki, Żłobek, a także parę innych miejsc o równie malowniczych nazwach. Wszystkie one, poza Cisną która to wydała nam się Kołobrzegiem Podkarpacia, mają w sobie niesamowity czar i urok dający się określić stwierdzeniem: "Wy macie zegarki, my mamy czas."



Centrum życia jest naturalnie jedyny w wiosce sklep, bezczelnie zaprzeczający jakoby monopole nie istniały. Otwarty teoretycznie od 7 rano posiada patent na wieczną kolejkę do kasy. Po trzech dniach łatwo można skojarzyć przynajmniej połowę turystów czekających na obsługę. Za kasą rubaszny Pan właściciel zagadujący prawie do każdego lub też poddenerwowana córka z nieustającym pytaniem "Coś jeszcze?", stojąca tam prawdopodobnie za karę. Obok sklepu przystanek autobusowy, na którym parę razy dziennie pojawia się przelotem rozklekotany PKS, zostawiający i zabierający wędrowców do bardziej oddalonych miejscowości. Po okolicy natomiast usługami transportowymi trudnią się kierowcy z własnymi busikami. Odjeżdżają one kiedy uzbiera się wystarczająca liczba chętnych jadących w tym samym kierunku. Cena do ustalenia, zależnie od humoru kierowcy oraz pory dnia. Teoretycznie każdy z tych busów jest w stanie zabrać około 12 osób, jednak gdyby doszło do zderzenia czołowego dwóch takowych pojazdów w wiadomościach usłyszelibyście o co najmniej 40 ofiarach śmiertelnych.




Życie wobec takich reguł, a właściwie ich braku nie było by możliwe gdyby nie specyficzny rodzaj ludzi zamieszkujących te tereny. Oczywistym jest, że gdy Twoim głównym, bądź jedynym źródłem utrzymania są turyści, to starasz się być uprzejmy/a, pomocny/a etc. W Bieszczadach zasada ta przechodziła pewne granice interesowności, ludzie są tam dobrzy, naturalni, są po prostu sobą. Wieczny uśmiech na naszych twarzach wzbudzały opowieści kierowców, narzekających na brak wszystkiego: turystów (bus wypakowany do granic możliwości), pogody (25 stopni, słońce z lekkim wiatrem), stacji PKP w Ustrzykach Górnych (jakby nie istniały autobusy), zainteresowania ludzi górami (na Tarnicy ruch jak na Marszałkowskiej) itd. itp.
Właścicielka domku w którym się zatrzymaliśmy zapytana o pogodę stwierdziła iż nie będzie padać, bowiem rano na trawie była rosa, a gdy w górach jest rosa to choćby nie wie jak ciemne były chmury, to lać nie będzie. Rzeczywiście, cały dzień po niebie snuły się i czaiły czarne obłoki, jednak kropla żadna nie spadła. Następnego dnia to samo. Trzeciego dnia rosy nie było, chmur także, a od 15 lało jak z cebra.


Obraz bieszczadzkich wiosek nie byłby kompletny, ani nawet w połowie tak bajeczny gdyby nie typowa dla tego regionu zabudowa. Mnogość starych chat, z poczerniałego drewna, stojących w pionie dzięki niesamowitej sile woli Bóg wie kogo, sprawiała wrażenie realnej podróży do innej epoki. Przebywanie w wiosce złożonej w główne mierze z tego typu domostw było przeżyciem niezwykłym. Do tego wszystkiego dochodzą jeszcze opuszczone, bądź przechrzczone cerkwie, wraz ze swoimi cmentarzami, którym to poświęcimy osobny wpis. W wiosce, lub miasteczku często możemy natrafić na pracownie ikonograficzną, galerię obrazów, bądź też zakład stolarski. Podróżując wzdłuż drogi spotykamy pasterskie chatki, w których sprzedawany jest koźli/owczy ser, na przykład w rozmarynie.


Podsumowując, Bieszczady są miejscem o którym, dzięki Bogu, czas zapomniał. Wszystko toczy się tam swoim tempem, w swój urokliwy góralski sposób. Nie znajdziecie tu dyskotek, dmuchanych zamków dla dzieci czy też owczarka podhalańskiego pozującego do zdjęcia. Bieszczady dają ciszę, połoniny oraz placki z jagodami, jednak o tym następnym razem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz