Czas na kolejną część z serii bieszczadzkie przygody Inki i
Michała, być może część najważniejszą albowiem dziś przedstawimy nasze górskie
wycieczki. Przed wyjazdem przygotowaliśmy wstępny plan tras, które
zamierzaliśmy przebyć - co oczywiście mogliście prześledzić na blogu we
wcześniejszym wpisie - jednak rzeczywistość jest jak kot, chodzi swoimi
ścieżkami i nie wiele robi sobie z naszych planów.
Już w pierwszy dzień dostaliśmy małą nauczkę od niepozornych
bieszczadzkich szlaków choć wybraliśmy na początek trasę należącą do
obowiązkowych wręcz szlagierowych. Plan był oczywiście ambitny: po kilku
godzinach przespanych w samochodzie dojeżdżamy do Ustrzyk Górnych, pakujemy
plecaki w rzeczy niezbędne na dwa dni, podpinamy śpiwory i ruszamy w góry.
Szybciutko zdobywamy Połoninę Caryńską, schodzimy do Brzegów Górnych by przejść
do Chatki Puchatka gdzie mieliśmy zamiar przenocować by następnego dnia pójść
dalej w stronę Rocha, Smerka. Trzymając się planu, o godzinie 8.30 z
wyładowanymi plecakami wchodzimy na czerwony szlak, który miał nas zaprowadzić
na Caryńską w niecałe 2 godz. Zasapani, zziajani przed godziną 11 siedzieliśmy
na szczycie z kabanosem w ręce i napawaliśmy się pierwszymi niesamowitymi
widokami. Jako, że pogoda rozpieszczała przedpołudniowych turystów lekkim
wiatrem i szczerym słońcem, postój na Połoninie potrwał dobre dwadzieścia minut
i pewnie trwałby dłużej gdyby nie grupka hałaśliwych dzieciaków gramoląca się
na szczyt. Uznaliśmy, że to odpowiedni moment by pójść dalej. Czekało nas
zejście w stronę Brzegów. To co dla większości jest bułką z masłem dla mnie
okazało się pierwszym kryzysem. Kontuzja kolana przypomniała o sobie i
skutecznie opóźniła nasz plan. Na dole byliśmy około godziny 13. Oboje dość
mocno zmęczeni piekącym już słońcem i ja dodatkowo bólem kolana, a Michał
ciężarem plecaka i obtartymi nogami, uznaliśmy, że skoro cudownym zbiegiem
okoliczności znaleźliśmy się w miejscu z oznakami cywilizacji watro podejść do
pierwszej knajpki i zjeść w końcu wyczekiwaną kwaśnicę. Mapa wskazywała, że
najbliższy zajazd, o pięknej nazwie "U górala" oddalony jest o 3-4 km
od miejsca, w którym się znajdowaliśmy. Bez wahania zaczęliśmy łapać stopa,
który podwiózłby nas w stronę zajazdu. Złapać stopa w Bieszczadach nie jest
trudno, jedynym warunkiem jest uśmiech, szczery i zachęcający ;). Po kilku
zakrętach i miłej rozmowie z kierowcą dotarliśmy do wspomnianego wcześniej
zajazdu. Miejsce to, prócz nazwy, z zajazdem miało niewiele wspólnego. Nawet
kwaśnicy nie było (ale o tym opowiem w notce kulinarnej)! Sfrustrowani, trochę
już zrezygnowani (bo jak to nie ma kwaśnicy w Bieszczadach! ) postanowiliśmy
złapać kolejnego stopa i podjechać do następnej wioski - Wetliny by tam się
posilić i wrócić ok godz. 16 na szlak w Brzegach Górnych. Zarówno do Wetliny
jak i do osławionej regionalnym naleśnikiem z jagodami Chaty Wędrowca
trafiliśmy bez kłopotu, zdjęliśmy plecaki i wtedy nastąpił kryzys - moje kolano
bolało, obtarte nogi Michała odmówiły dalszej współpracy. Po obiedzie
stwierdziliśmy, że na szlak nie wracamy, że szukamy noclegu, tu, zaraz, już.
Pani w informacji turystycznej oznajmiła nam z uśmiechem na twarzy, że szanse
na nocleg w Wetlinie na najbliższą noc są znikome i z powątpiewaniem zapisała
na kartce 2 numery telefonów. Pierwszy okazał się być tym trafionym, nocleg
znaleziony. Niemalże biegiem dotarliśmy pod wskazany przez właścicielkę chaty
adres, zapłaciliśmy za pokój i po 5 min już spaliśmy. Tak zakończył się
pierwszy górski dzień.
Kolejnego dnia, już wypoczęci (w końcu wyspaliśmy się w łóżkach a
nie w samochodzie) choć nadal nieco obolali, wróciliśmy do Ustrzyk Górnych,
skąd ruszyliśmy na kolejną wycieczkę. Plan na ten dzień zredukowaliśmy do
minimum. Wejście na Tarnice przez Szeroki Wierch i z powrotem. Zabraliśmy jeden
plecak, mniej wody i jedzenia bo wycieczka zapowiadała się najwyżej
kilkugodzinna. Podejście na Szeroki zajęło nam ok 2godz. i 30 min.,( choć wg
mapy zajmuje aż 2 godz. 50min), było bardzo przyjemne, tylko momentami
wymagające. Najważniejsze jednak, że po dwóch godzinach marszu wychodzi się
ponad las i idzie wśród falujących traw i pięknych widoków. Wszytko to sprawia,
że marsz staje się olbrzymią przyjemnością. Dotarliśmy bez większych kłopotów
do Siodła pod Tarnicą, gdzie turystów było zatrzęsienie. Od osób z plecakami i
pełnym górskim wyposażeniem, przez całe rodziny aż po kobiety w sandałkach na
koturnie. Na Tarnicę zarówno weszliśmy jak i zeszliśmy bardzo szybko. Nie
specjalnie lubimy w górach hałaśliwych ludzi z puszką piwa w ręce. Po raz
kolejny znaleźliśmy się na Siodle, spojrzeliśmy na mapę, było już po południu.
Jednogłośnie stwierdziliśmy, że nie wracamy Szerokim Wierchem do Ustrzyk, choć
taki był pierwotny plan tylko idziemy jedną z wcześniej zaplanowanych tras -
Halicz, Rozsypaniec, Wołosate. Co w sumie daje dodatkowe ponad 4 godziny marszu
i kilkanaście ładnych kilometrów. Schodząc z Siodła pod Tarnicą do przełęczy
Krygowskiego uzupełniliśmy zapasy wody w górskim źródełku. To tutaj spotkaliśmy
niesamowitą postać, którą towarzyszyła nam do końca tego dnia i nie tylko - ale
o tym też będzie w późniejszych notkach. Trasę Halicz, Rozsypaniec można
zaliczyć do łatwych choć długich. Jest tylko kilka stromych podejść np. by
poszczytować na Haliczu. Tam też zawsze strasznie wieje, więc polary nie były
niesione na darmo. Tym razem z Milką truskawkową w ręce przyglądaliśmy się
Tarnicy z zupełnie innej strony. Rozsypaniec minęliśmy bez dodatkowego postoju
by dotrzeć do Wołosatego przed zachodem słońca. Idąc cały czas można podziwiać
niesamowite widoki, tam nawet ptaki latają poniżej naszego poziomu. Niestety
ostatnie 1,5 godz. wspomnianej trasy zostało wybrukowane, dlatego też część
leśna jest bardzo nieprzyjemna dla stóp. Jednak można ją przebyć, gdy ma się
towarzysza rozmów. Według obliczeń, trasa ta ma długość ok. 20 km.
Następny dzień zakładał kolejną obowiązkową trasę: Mała
Rawka, Wielka Rawka, Kremenaros, powrót i zejście z Małej do Wetliny szlakiem
zielonym. Podejście na Małą Rawkę to jedyny spory wysiłek na zaplanowanej
trasie, jest męczące i strome. Na szczęście nie jest bardzo długie, zajmuje ok
1,5 godz. W pocie czoła dotarliśmy na Małą Rawkę, która tak jak kilka lat temu,
nadal jest zatłoczonym miejscem. Przeszliśmy dalej, zatrzymaliśmy się dopiero
na Wielkiej Rawce, gdzie jedząc drugie śniadanie rozważaliśmy nowy pomysł. Drogowskazy
na Wielkiej zachęcały by pójść z Kremenarosa dalej w stronę Riabej Skały.
Jednym dylematem był czas, wyruszyliśmy stosunkowo późno a znakach do Riabej 5
godz. 30 min plus 1 godzina i 30 min zejścia do Wetliny. Dodatkowe 7 godzin.
Szybkie obliczenia czasowe wskazały, że jeśli pójdziemy zgodnie ze znakami
dotrzemy na miejsce przed godz. 20. No to co? Idziemy? Idziemy! :) Szlak w
stronę Kremenarosa nadal był zatłoczony, większość turystów idzie zobaczyć
miejsce gdzie spotykają się granice trzech państw. Natomiast dalej wybierają
się już nieliczni. Trasa biegnie przeważnie przez lasy i łąki, i raczej nie
dostarcza zbyt wielu zapierających dech w piersiach widoków, jednak chodzenie
wśród wysokich traw ma również swój urok.
Przez te 7 godzin nie można się nudzić, trasa jest bardzo
zróżnicowana, wchodzi się przez 15 min. a zaraz po tym schodzi i tak bez
przerwy. Jedyne długie i męczące podejście jest na Czoło bo jak sama nazwa
wskazuje góra jest dość stroma. Co gorsza przed wdrapaniem się na ów szczyt
schodzimy do przełęczy pod Czerteżem leżącej na wysokości 906m n.p.m. co daje
ponad 250m różnicę wysokości. Przełęcz jest idealnym miejscem na odpoczynek,
jest drewniana wiata, ławeczki, miejsce na ognisko, źródełko z wodą pitną oraz
chatka z drewnianymi pryczami gdyby kogoś zastała noc w tej okolicy.
Podejście pod Riabą Skałę jest niemalże spacerkiem w porównaniu do
pokonanego wcześniej. Sama Riaba Skała nie jest także górą jak inne, jest
zalesiona, ma tylko jeden punkt widokowy znajdujący się na wysuniętej skale,
mimo to, jest to miejsce urokliwe. Natomiast zejście z Riabej do Wetliny domaga
się silnych nóg i zawziętości. Po drodze niezauważenie mija się Paprotną oraz
Jawornik :) Cała trasa jest bezwzględnie do pokonania, ma jedyne 25 km i nie da
się jej zapomnieć - ból nóg jest niesamowity ;)
Dzień czwarty - nadal zapowiadana piękna pogoda ale nogi
czują jeszcze wczorajszą wycieczkę. Postanawiamy przy śniadaniu, że wybierzemy
się w góry ale tym razem trasa ma być zdecydowanie krótsza. Wybór trasy
zostawiłam Michałowi. W pięć minut wiedział jak i gdzie idziemy. Podjechaliśmy
stopem do Widełek i z zapałem ruszyliśmy niebieskim szlakiem w stronę Bukowego
Berda. Trasa od samego początku nie wyglądała dobrze, błotnisty, stromy szlak.
I tak przez kolejne 7 km! Nie dość, że bez przerwy pod górkę to cały czas
lasem, bez żadnych widoków, punktów odniesienia. Idziesz, idziesz, idziesz i
nic specjalnego nie widać, nie wiadomo co będzie dalej. Na szczęście można
wtedy porozmawiać, góry podsuwają bardzo różne tematy < ;) >. Szlak
niebieski w stronę Tarnicy jest zupełnie inny niż wszystkie poprzednie,
momentami wymaga przeciskania się między pozarastanymi skałami, przypomina
bardziej grań i szlaki spotykane w Tatrach. Podejście od tej strony pod Tarnicę
też jest zupełnie inne, bardzo strome, krótkie -15-20 min. W planie założonym
przez Michała mieliśmy schodzić z Siodła do Wołosatego, szlakiem niebieskim
(1godz 15 min) ale oczywiście plan został zmieniony i wróciliśmy znacznie
dłuższym bo prawie 3 godzinnym, czerwonym. Zaplanowana, krótka wycieczka
zakończyła się miłym spotkaniem i przebytym równo 20 km.
Pozostałe dni w Bieszczadach oczywiście spędziliśmy równie
aktywnie, jednak to już wszystkie wycieczki górskie. Pozostałe, wcześniej
wyznaczone trasy postanowiliśmy przebyć podczas następnego pobytu w tych
urokliwych okolicach. Nie mamy najmniejszych wątpliwości, że wrócimy w te
strony, być może już w przyszłym roku!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz