wtorek, 7 kwietnia 2015

PODBÓJ GÓRSKICH SZLAKÓW

Czas na kolejną część z serii bieszczadzkie przygody Inki i Michała, być może część najważniejszą albowiem dziś przedstawimy nasze górskie wycieczki. Przed wyjazdem przygotowaliśmy wstępny plan tras, które zamierzaliśmy przebyć - co oczywiście mogliście prześledzić na blogu we wcześniejszym wpisie - jednak rzeczywistość jest jak kot, chodzi swoimi ścieżkami i nie wiele robi sobie z naszych planów.



Już w pierwszy dzień dostaliśmy małą nauczkę od niepozornych bieszczadzkich szlaków choć wybraliśmy na początek trasę należącą do obowiązkowych wręcz szlagierowych. Plan był oczywiście ambitny: po kilku godzinach przespanych w samochodzie dojeżdżamy do Ustrzyk Górnych, pakujemy plecaki w rzeczy niezbędne na dwa dni, podpinamy śpiwory i ruszamy w góry. Szybciutko zdobywamy Połoninę Caryńską, schodzimy do Brzegów Górnych by przejść do Chatki Puchatka gdzie mieliśmy zamiar przenocować by następnego dnia pójść dalej w stronę Rocha, Smerka. Trzymając się planu, o godzinie 8.30 z wyładowanymi plecakami wchodzimy na czerwony szlak, który miał nas zaprowadzić na Caryńską w niecałe 2 godz. Zasapani, zziajani przed godziną 11 siedzieliśmy na szczycie z kabanosem w ręce i napawaliśmy się pierwszymi niesamowitymi widokami. Jako, że pogoda rozpieszczała przedpołudniowych turystów lekkim wiatrem i szczerym słońcem, postój na Połoninie potrwał dobre dwadzieścia minut i pewnie trwałby dłużej gdyby nie grupka hałaśliwych dzieciaków gramoląca się na szczyt. Uznaliśmy, że to odpowiedni moment by pójść dalej. Czekało nas zejście w stronę Brzegów. To co dla większości jest bułką z masłem dla mnie okazało się pierwszym kryzysem. Kontuzja kolana przypomniała o sobie i skutecznie opóźniła nasz plan. Na dole byliśmy około godziny 13. Oboje dość mocno zmęczeni piekącym już słońcem i ja dodatkowo bólem kolana, a Michał ciężarem plecaka i obtartymi nogami, uznaliśmy, że skoro cudownym zbiegiem okoliczności znaleźliśmy się w miejscu z oznakami cywilizacji watro podejść do pierwszej knajpki i zjeść w końcu wyczekiwaną kwaśnicę. Mapa wskazywała, że najbliższy zajazd, o pięknej nazwie "U górala" oddalony jest o 3-4 km od miejsca, w którym się znajdowaliśmy. Bez wahania zaczęliśmy łapać stopa, który podwiózłby nas w stronę zajazdu. Złapać stopa w Bieszczadach nie jest trudno, jedynym warunkiem jest uśmiech, szczery i zachęcający ;). Po kilku zakrętach i miłej rozmowie z kierowcą dotarliśmy do wspomnianego wcześniej zajazdu. Miejsce to, prócz nazwy, z zajazdem miało niewiele wspólnego. Nawet kwaśnicy nie było (ale o tym opowiem w notce kulinarnej)! Sfrustrowani, trochę już zrezygnowani (bo jak to nie ma kwaśnicy w Bieszczadach! ) postanowiliśmy złapać kolejnego stopa i podjechać do następnej wioski - Wetliny by tam się posilić i wrócić ok godz. 16 na szlak w Brzegach Górnych. Zarówno do Wetliny jak i do osławionej regionalnym naleśnikiem z jagodami Chaty Wędrowca trafiliśmy bez kłopotu, zdjęliśmy plecaki i wtedy nastąpił kryzys - moje kolano bolało, obtarte nogi Michała odmówiły dalszej współpracy. Po obiedzie stwierdziliśmy, że na szlak nie wracamy, że szukamy noclegu, tu, zaraz, już. Pani w informacji turystycznej oznajmiła nam z uśmiechem na twarzy, że szanse na nocleg w Wetlinie na najbliższą noc są znikome i z powątpiewaniem zapisała na kartce 2 numery telefonów. Pierwszy okazał się być tym trafionym, nocleg znaleziony. Niemalże biegiem dotarliśmy pod wskazany przez właścicielkę chaty adres, zapłaciliśmy za pokój i po 5 min już spaliśmy. Tak zakończył się pierwszy górski dzień.



Kolejnego dnia, już wypoczęci (w końcu wyspaliśmy się w łóżkach a nie w samochodzie) choć nadal nieco obolali, wróciliśmy do Ustrzyk Górnych, skąd ruszyliśmy na kolejną wycieczkę. Plan na ten dzień zredukowaliśmy do minimum. Wejście na Tarnice przez Szeroki Wierch i z powrotem. Zabraliśmy jeden plecak, mniej wody i jedzenia bo wycieczka zapowiadała się najwyżej kilkugodzinna. Podejście na Szeroki zajęło nam ok 2godz. i 30 min.,( choć wg mapy zajmuje aż 2 godz. 50min), było bardzo przyjemne, tylko momentami wymagające. Najważniejsze jednak, że po dwóch godzinach marszu wychodzi się ponad las i idzie wśród falujących traw i pięknych widoków. Wszytko to sprawia, że marsz staje się olbrzymią przyjemnością. Dotarliśmy bez większych kłopotów do Siodła pod Tarnicą, gdzie turystów było zatrzęsienie. Od osób z plecakami i pełnym górskim wyposażeniem, przez całe rodziny aż po kobiety w sandałkach na koturnie. Na Tarnicę zarówno weszliśmy jak i zeszliśmy bardzo szybko. Nie specjalnie lubimy w górach hałaśliwych ludzi z puszką piwa w ręce. Po raz kolejny znaleźliśmy się na Siodle, spojrzeliśmy na mapę, było już po południu. Jednogłośnie stwierdziliśmy, że nie wracamy Szerokim Wierchem do Ustrzyk, choć taki był pierwotny plan tylko idziemy jedną z wcześniej zaplanowanych tras - Halicz, Rozsypaniec, Wołosate. Co w sumie daje dodatkowe ponad 4 godziny marszu i kilkanaście ładnych kilometrów. Schodząc z Siodła pod Tarnicą do przełęczy Krygowskiego uzupełniliśmy zapasy wody w górskim źródełku. To tutaj spotkaliśmy niesamowitą postać, którą towarzyszyła nam do końca tego dnia i nie tylko - ale o tym też będzie w późniejszych notkach. Trasę Halicz, Rozsypaniec można zaliczyć do łatwych choć długich. Jest tylko kilka stromych podejść np. by poszczytować na Haliczu. Tam też zawsze strasznie wieje, więc polary nie były niesione na darmo. Tym razem z Milką truskawkową w ręce przyglądaliśmy się Tarnicy z zupełnie innej strony. Rozsypaniec minęliśmy bez dodatkowego postoju by dotrzeć do Wołosatego przed zachodem słońca. Idąc cały czas można podziwiać niesamowite widoki, tam nawet ptaki latają poniżej naszego poziomu. Niestety ostatnie 1,5 godz. wspomnianej trasy zostało wybrukowane, dlatego też część leśna jest bardzo nieprzyjemna dla stóp. Jednak można ją przebyć, gdy ma się towarzysza rozmów. Według obliczeń, trasa ta ma długość ok. 20 km.



 Następny dzień zakładał kolejną obowiązkową trasę: Mała Rawka, Wielka Rawka, Kremenaros, powrót i zejście z Małej do Wetliny szlakiem zielonym. Podejście na Małą Rawkę to jedyny spory wysiłek na zaplanowanej trasie, jest męczące i strome. Na szczęście nie jest bardzo długie, zajmuje ok 1,5 godz. W pocie czoła dotarliśmy na Małą Rawkę, która tak jak kilka lat temu, nadal jest zatłoczonym miejscem. Przeszliśmy dalej, zatrzymaliśmy się dopiero na Wielkiej Rawce, gdzie jedząc drugie śniadanie rozważaliśmy nowy pomysł. Drogowskazy na Wielkiej zachęcały by pójść z Kremenarosa dalej w stronę Riabej Skały. Jednym dylematem był czas, wyruszyliśmy stosunkowo późno a znakach do Riabej 5 godz. 30 min plus 1 godzina i 30 min zejścia do Wetliny. Dodatkowe 7 godzin. Szybkie obliczenia czasowe wskazały, że jeśli pójdziemy zgodnie ze znakami dotrzemy na miejsce przed godz. 20. No to co? Idziemy? Idziemy! :) Szlak w stronę Kremenarosa nadal był zatłoczony, większość turystów idzie zobaczyć miejsce gdzie spotykają się granice trzech państw. Natomiast dalej wybierają się już nieliczni. Trasa biegnie przeważnie przez lasy i łąki, i raczej nie dostarcza zbyt wielu zapierających dech w piersiach widoków, jednak chodzenie wśród wysokich traw ma również swój urok.

  
Przez te 7 godzin nie można się nudzić, trasa jest bardzo zróżnicowana, wchodzi się przez 15 min. a zaraz po tym schodzi i tak bez przerwy. Jedyne długie i męczące podejście jest na Czoło bo jak sama nazwa wskazuje góra jest dość stroma. Co gorsza przed wdrapaniem się na ów szczyt schodzimy do przełęczy pod Czerteżem leżącej na wysokości 906m n.p.m. co daje ponad 250m różnicę wysokości. Przełęcz jest idealnym miejscem na odpoczynek, jest drewniana wiata, ławeczki, miejsce na ognisko, źródełko z wodą pitną oraz chatka z drewnianymi pryczami gdyby kogoś zastała noc w tej okolicy.



 Podejście pod Riabą Skałę jest niemalże spacerkiem w porównaniu do pokonanego wcześniej. Sama Riaba Skała nie jest także górą jak inne, jest zalesiona, ma tylko jeden punkt widokowy znajdujący się na wysuniętej skale, mimo to, jest to miejsce urokliwe. Natomiast zejście z Riabej do Wetliny domaga się silnych nóg i zawziętości. Po drodze niezauważenie mija się Paprotną oraz Jawornik :) Cała trasa jest bezwzględnie do pokonania, ma jedyne 25 km i nie da się jej zapomnieć - ból nóg jest niesamowity ;)



 Dzień czwarty - nadal zapowiadana piękna pogoda ale nogi czują jeszcze wczorajszą wycieczkę. Postanawiamy przy śniadaniu, że wybierzemy się w góry ale tym razem trasa ma być zdecydowanie krótsza. Wybór trasy zostawiłam Michałowi. W pięć minut wiedział jak i gdzie idziemy. Podjechaliśmy stopem do Widełek i z zapałem ruszyliśmy niebieskim szlakiem w stronę Bukowego Berda. Trasa od samego początku nie wyglądała dobrze, błotnisty, stromy szlak. I tak przez kolejne 7 km! Nie dość, że bez przerwy pod górkę to cały czas lasem, bez żadnych widoków, punktów odniesienia. Idziesz, idziesz, idziesz i nic specjalnego nie widać, nie wiadomo co będzie dalej. Na szczęście można wtedy porozmawiać, góry podsuwają bardzo różne tematy < ;) >. Szlak niebieski w stronę Tarnicy jest zupełnie inny niż wszystkie poprzednie, momentami wymaga przeciskania się między pozarastanymi skałami, przypomina bardziej grań i szlaki spotykane w Tatrach. Podejście od tej strony pod Tarnicę też jest zupełnie inne, bardzo strome, krótkie -15-20 min. W planie założonym przez Michała mieliśmy schodzić z Siodła do Wołosatego, szlakiem niebieskim (1godz 15 min) ale oczywiście plan został zmieniony i wróciliśmy znacznie dłuższym bo prawie 3 godzinnym, czerwonym. Zaplanowana, krótka wycieczka zakończyła się miłym spotkaniem i przebytym równo 20 km.




Pozostałe dni w Bieszczadach oczywiście spędziliśmy równie aktywnie, jednak to już wszystkie wycieczki górskie. Pozostałe, wcześniej wyznaczone trasy postanowiliśmy przebyć podczas następnego pobytu w tych urokliwych okolicach. Nie mamy najmniejszych wątpliwości, że wrócimy w te strony, być może już w przyszłym roku!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz