czwartek, 11 czerwca 2015

INDIE OD KUCHNI (PLUS SŁUŻBA ZDROWIA).

Hej,

przez jakiś czas nie mogliśmy się zdecydować od czego zacząć temat Indii, gdzie rozpocząć, jakie miejsce opisać jako pierwsze. Znacie już historię naszego lądowania i pierwszych godzin w Nowym Delhi, mieliście okazje przeczytać relacje z Sunderbanów, jednak o samym wnętrzu, kulturze, ludziach Indii jeszcze nie wspominaliśmy. Dzisiaj poruszymy temat lekki, łatwy i przyjemny, na około którego urosła już tona legend i opowiadań. Porozmawiajmy o jedzeniu, o kuchni i o tym jak my poradziliśmy sobie z najpopularniejszym problemem podróżnika, a dotknął on nas na tyle mocno, że mogliśmy poznać również sposób działania indyjskiej służby zdrowia. Zapraszamy!
P.S. Przepraszamy za jakość zdjęć, większość była robiona telefonem komórkowym :)

O kuchni indyjskiej wspomina każdy kto tam był. Jest jakoby tak ostra, iż nie da się nic przełknąć, staje w gardle, pali w brzuchu, a potem jeszcze raz gdzie indziej. Obraz dosłownie jak z horroru. Nasza trasa przebiegała przez północne prowincje kraju, a zatem po obszarze na którym największe swoje wpływy pozostawili muzułmanie. Nie przez przypadek to w górnej połowie kraju mieszka największy odsetek wyznawców Allaha, to tutaj też mieści się największa ilość zabytków kultury islamu. Obecność dwóch religii pozostawiła swoje piętno również w kuchni. Jest ona łagodniejsza, występuje w niej od czasu do czasu mięso, jednak z drugiej strony dania te są bardzo intensywnie przyprawione oraz je się je w sposób tradycyjny dla tej części świata - rękoma maczając danie w ryżu. Większość potraw składa się z warzyw, wspominanego ryżu, placków zbożowych oraz przeróżnych intensywnie doprawianych sosów. Dla żołądka Europejczyka jest to istna rewolucja i kończy się zazwyczaj nieplanowanymi przerwami w zwiedzaniu, lub w skrajnych przypadkach pozostaniem w łóżku. Nie należy się jednak zbytnio przerażać, większość Hindusów, widząc iż klientem będzie turysta, odpuszcza śmiertelną dawkę przypraw i tworzy danie w wersji lżejszej - oczywiście w mniemaniu kucharza. Jeżeli ktoś wie, iż za żadne skarby nie da rady spożywać lokalnej kuchni, zawsze odnajdzie przybytki, gdzie serwuje się dania ze Starego Kontynentu, jednak i w tym przypadku będą one lekko zmodyfikowane - na przykład hamburger będzie posiadał kotlet warzywny, pizza również będzie wegetariańska. 
Wchodząc do knajpy dostajemy do picia wodę oraz metalowe kubki, odradzamy jej picie. Lepiej zamówić starą, dobrą i niezdrową coca colę lub lokalny produkt koncernu "Limka" - odmiana sprite'a w wersji limonkowej. Większość kelnerów nie trudzi się zapisywaniem zamówienia, dlatego jeżeli podróżujecie większą grupą należy się dokładnie upewnić, iż nasz kolega Hindus dokładnie zapamiętał co byśmy chcieli. Nam notorycznie nie podawano jednego z głównych dań, kilka porcji gotowanych jajek za mało lub dodatkowe przystawki. Standard. Po jedzeniu, kelner zazwyczaj przynosi tajemniczo wyglądające nasionka z cukrem. Jest to anyż, na poprawę oddechu oraz lepsze trawienie, polecamy spróbować jednak jest to ten rodzaj smaków, które nie pozostają obojętne. Można go kochać, lub nienawidzić. 




Danie w restauracji to jedno, jednak dla nas największe znaczenie miała mnogość potraw, które możemy kupić ot tak, na ulicy. Większość z nich jest przygotowywana w głębokim tłuszczu, smażona przez co ryzyko infekcji jest znikome. Poza tym, Hindusi w przydrożnych stoiskach jedzą nałogowo, można to porównać do sytuacji w polskich barach mlecznych. Klientów jest czasem tak dużo, iż nie ma szans aby potrawy były nieświeże bądź odgrzewane. Spacerując po ulicach możemy kupić chociażby prażone fistaszki, zapakowane w gazetę, nadziewanego warzywną pulpą pomidora - usmażonego na patelni, wszelkiego rodzaju somosy - rodzaj pieroga nadziewanego warzywną masą, spożywany na zimno, popularne jest również puri - rodzaj podpłomyków, maczanych w ostrym sosie curry z ziemniakami, poza tym warto skosztować fistaszków zanurzonych w masie miodowo-cukrowej lub najzwyklejszych bananów, które smakiem, niestety, biją na głowę te z Ameryki Południowej dostępne u nas. Jedzenie jest również sprzedawane w pociągach - dostaniecie w nich chociażby ogórka z przyprawami, który jest idealnym orzeźwieniem podczas kilkugodzinnego przejazdu. 







Zastanówmy się jeszcze nad zdrowiem, czy kuchnia ta powoduje rewolucje w naszych kiszkach? Tak, powoduje. U nas było tak ostro iż wylądowaliśmy w szpitalu - zacznijmy jednak od początku. Zaczęło się tradycyjnie od lekkiej jazdy po jelitach, potem wiadomo, kilkukrotne wizyty w toalecie, coraz częstsze i mniej kontrolowane. Wszystko zaczęło się po około 3-4 dobach od wylądowania. W przypadku Justyny pomogło jedzenie samego ryżu, który to jest lekarstwem na dolegliwości żołądkowe jak świat długi i szeroki. Jeżeli zaś chodzi o mnie, to kolejnym etapem mego poznawania kuchni indyjskiej była gorączka na poziomie 39 stopni. Leki przywiezione z Polski, mówiąc wprost nie robiły nic, czy to w sprawie jelit czy to temperatury. Po prostu nie działały. Jedyna rzecz, która dawała jakiekolwiek efekty to węgiel leczniczy, spożywany w porcjach około 12 tabletek dziennie - mniej nie miało sensu. Nadszedł pamiętny dzień w Agrze. Po wizycie w Tadż Mahal, wróciliśmy do pokoju, Justyna pojechała na dalsze zwiedzanie, a ja miałem dojść do siebie. Cały dzień brania leków, leżenia w łóżku zaowocował jedynie większą gorączką oraz stanem odwodnienia organizmu. Wieczorem czekała nas całonocna przejażdżka pociągiem, o której mogłem zapomnieć będąc w stanie niemożności do stania na nogach, co dopiero z plecakiem ważącym blisko 20 kg. Zapadła decyzja - jedziemy do szpitala. Myślicie sobie: o zgrozo. Nic z tych rzeczy. Do szpitala zawiózł nas tuk-tuk. Wchodzimy do środka, podchodzimy do okienka z rejestracją. Pokazuje paszport, Pani wpisuje szybko moje dane, woła pewnego jegomościa, ten wskazuje mi drzwi zaraz obok recepcji - w środku w białym kitlu siedzi lekarz - podobnie jak w pozostałych 5 czy też 6 gabinetach. Od momentu wejścia do szpitala, do chwili gdy byłem osłuchiwany przez lekarza, minęło góra 5 minut. Hinduski doktor zmierzył mi gorączkę, posłuchał, popukał po plecach, sprawdził ciśnienie, zaproponował zastrzyk - odmówiłem. Poprosiłem o leczenie czysto farmakologiczne, uśmiechnął się jakby rozumiał czego się obawiam. Zapisał mi 6 różnych pozycji do łykania i płynnym angielskim wytłumaczył co kiedy brać: to jak Ci jest niedobrze, to rano, to wieczorem, tamto po posiłku itd. Apteka mieściła się obok recepcji. Podaliśmy receptę - była rozpisana na kolejne 3 dni. Aptekarz nie dał nam całych paczek, wyjął listki z tabletkami po czym wyciął dokładnie tyle ile potrzebowałem. Jeżeli by mi nie przeszło, miałem ponownie udać się do lekarza. Za wizytę oraz wykupienie całej recepty, zapłaciliśmy około 17 PLN. Efekt? Wieczorem przestałem odczuwać nudności oraz spadła mi gorączka, rano czułem się już w miarę dobrze, po trzech dniach byłem w 100% uzdrowiony. Zadziałało.
Objawy zatrucia już nie wróciły, jednak problemy toaletowe utrzymywały się z różnym natężeniem, aż do chwili kiedy pewien aptekarz zdradził nam sekret - musicie jeść Curd. Curd była to przystawka pod postacią kloca zsiadłego mleka, podanego na ryżu z solą. Zsiadłe mleko?! Przecież to sraczka murowana! Postanowiliśmy zaryzykować. Efekt? Koniec jakichkolwiek problemów żołądkowych do końca pobytu. Curd wymiótł europejską florę bakteryjną z jelit i zastąpił ją bardziej indyjską, która potrafiła poradzić sobie z lokalną kuchnią. Jak coś zaczynało znowu jeździć po kiszkach, zamawialiśmy zsiadłe mleko. Możecie nam wierzyć lub nie, jednak Hindusi przypatrywali się nam z niemałym zaciekawieniem, kiedy spożywaliśmy tą oryginalną przystawkę. 

Dla nas kuchnia indyjska byłam osobną platformą do poznawania tego kraju. Dała nam nieźle popalić i pewnie gdybyśmy byli na południu doznalibyśmy jeszcze większego szoku. Z drugiej jednak strony jej oryginalność była w wielu przypadkach po prostu smaczna i do zaakceptowania. Potwierdziła również, iż niezależnie gdzie jesteśmy, należy w miarę możliwości starać się zastosować lokalną medycynę - leki, które zostały stworzone aby zwalczać indyjskie odmiany bakterii, a nie polskie. Urzekła nas wszechstronność świata kulinarnego Indii, każda prowincja, każde miasto serwowało coś innego. Zależało to od kultury od składu etnicznego danego regionu czy też od położenia geograficznego. Dania zmieniały się jak w kalejdoskopie, a my postanowiliśmy popróbować jak najwięcej. Zaskoczyło nas, jak łatwo wytrzymaliśmy ponad 25 dni bez jedzenia mięsa - niestety europejska kuchnia wegetariańska do pięt nie dorasta tej indyjskiej. Tym bardziej iż kuchnia jest to temat rozległy w Indiach jak sam Ganges, każda kultura, grupa czy nawet kasta ma swoje wyjątkowe potrawy i dania, o wszystkich napisać, a co dopiero spróbować się nie da.

Do następnego razu!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz