poniedziałek, 18 maja 2015

NAMASTE, CZYLI WITAMY PO HINDUSKU.

Hej,

Indie od wieków intrygują, zachwycają lecz również szokują podróżników z przeróżnych zakątków naszego globu. Są krajem, choć chyba lepiej powiedzieć kulturą, na temat której powstały niezliczone ilości książek, cytatów oraz przewodników i albumów. Są tematem, któremu wielu było w stanie poświęcić całe swoje życie. Są wreszcie miejscem, do którego od setek lat ciągną podróżnicy w poszukiwaniu prawdy, lecz również przygody. Indie jako temat są tak popularne, iż mogłoby się wydawać, że ciężko będzie napisać o nich coś nowego, oryginalnego, bądź odkrywczego. Przecież kraina, która była źródłem tysięcy natchnień powinna z biegiem czasu uchodzić za obiekt poznany. Nic bardziej mylnego. Każdy (dosłownie każdy) kto uda się w podróż do kraju hinduizmu, musi liczyć się z faktem iż dozna ciężkiego szoku kulturowego - obojętnie czy jest on Azjatą, czy też Europejczykiem. Indie wywołują skrajne emocje, można je nienawidzić i się ich brzydzić, lecz można również zakochać się w nich po uszy. Dla nas podróż od Delhi przez Waranasi do Kalkuty była największym doświadczeniem kulturowym w życiu i najlepszą lekcją tolerancji jaką tylko mogliśmy sobie wyobrazić. Postaramy się chociaż część wrażeń przekazać w nadchodzących wpisach. Zapraszamy! 




W Nowym Delhi wylądowaliśmy około 4 w nocy, po dwugodzinnym opóźnieniu. Lekko zmęczeni, wysiadamy z samolotu, przechodzimy do terminalu i doznajemy pierwszego szoku (po 30 sekundach), czując pod nogami miękkość dywanu, którym to została wyłożona cała hala przylotów. Z drobnego osłupienia wyrwała nas Hinduska, trzymająca kartkę z naszymi nazwiskami. Nikt nie zamawiał taksówki, ani też nie byliśmy z nikim umówieni na odbiór. Pani radośnie poinformowała nas, że nasze plecaki z całym dorobkiem, a także częścią kasy (głupcze!) zostały w Amsterdamie. Super, zatem wylądowaliśmy w słynnej światowej stolicy brudu, bez szczoteczek do zębów, ciuchów na zmianę , ręczników, w skrócie czegokolwiek. Sympatyczni panowie z lotniska oczywiście zapewniają, że spokojnie, nie ma się o co martwić i inne tego typu bzdury, że jutro też jest samolot z Amsterdamu, który na pewno przywiezie nasze bagaże. Jest tylko jedno ale. Nasz lot spóźnił się o 2 godziny, przejazd z lotniska do centrum to około 20-30 min jazdy taksówką. Jutro o godzinie 6 rano mamy wykupione bilety na pociąg do Agry i raczej wolelibyśmy pojechać tam już z naszymi bagażami. A co jeżeli samolot znów się spóźni? Panowie zapewniają, że nie ma problemu (jest to chyba rodzaj mantry, we wszystkich państwach o kulturze nie-europejskiej) i obiecują, iż w razie czego przywiozą nam plecaki do Agry - ponad 200 km samochodem. Jakoś tak do końca nie chcieliśmy dać wiary ich zapewnieniom, więc wypełniliśmy formularze zagubienia bagażu, zostawiliśmy numery telefonów komórkowych, poprosiliśmy o kontakt jutro, gdy będą wiedzieli czy bagaże są na pokładzie kolejnego samolotu oraz czy wiedzą cokolwiek o opóźnieniu. Pojechaliśmy do naszego hotelu w dzielnicy Paharganj w Nowym Delhi. Rano, postanowiliśmy zrobić zakupy, aby móc się jako tako odświeżyć oraz przebrać. Dzielnica, w której nocowaliśmy słynie z turystów plecakowych, ponad to stanowi ona jeden olbrzymi targ, jak się później okazało podobne wrażenie odnieśliśmy o całym państwie. Zakup nowych spodni, koszulek, skarpetek, jedzenia, pasty do zębów, szczoteczek, mydła sandałowego, szamponów oraz sandałów zajął nam około 30 - 45 minut i nie kosztował więcej aniżeli 20$ za dwie osoby. Wyposażeni w niezbędne minimum, odświeżeni ruszyliśmy na zwiedzanie stolicy. W ciągu dnia kilkakrotnie próbowaliśmy skontaktować się z lotniskiem, jednak nikt nie raczył podnosić telefonu. Około północy zadzwoniliśmy po taksówkę i ruszyliśmy z powrotem w stronę portu imienia Indiry Ghandi. Zapadła decyzja o podzieleniu się na dwie grupy - Jarek, nasz towarzysz - miał starać się wskórać cokolwiek przy hali przylotów, natomiast my poszliśmy na górne piętro lotniska do biur przewoźników, które oczywiście były pozamykane na 4 spusty. Wisiały na nich co prawda kartki z numerami telefonów, jednak i tych nikt nie miał zamiaru odbierać. W Indiach ciekawie rozwiązano problem tłoków na lotniskach. Hindusi słyną z rodzinnych powitań i pożegnań, dlatego niezależnie czy ktoś rusza w podróż pociągiem czy też samolotem, często był żegnany przez całe rodziny. Powodowało to niesamowite tłumy w portach lotniczych, dlatego też obecnie na lotnisko do hali przylotów, lecz też odlotów można wejść tylko i wyłącznie posiadając kartę pokładową, cała reszta czeka na zewnątrz. My mieliśmy protokoły zagubienia bagażu więc wpuszczono nas dalej. Obsługa lotniska ogólnie rzecz mówiąc nie miała pojęcia gdzie nas pokierować, ani co nam doradzić. Tłumaczenia i zawodzenia o zbliżającym się odjeździe pociągu niewiele dały. W końcu zlitował się nad biednymi białymi, pewien Sikh, który zaprowadził wszystkich do lotniskowej kawiarni, posadził po czym poszedł na poszukiwania bagażu. Wrócił zaraz po wylądowaniu samolotu, z komunikatem iż nasze bagaże czeka dodatkowa kontrola celna oraz kontrola bezpieczeństwa co było po prostu zakamuflowaną prośbą o drobny datek finansowy na rzecz biednych panów z obsługi lotniska. Jarek zrobił awanturę, bagaże się odnalazły i zostały wydane bezproblemowo - była 3 w nocy. Zwycięska jazda taksówką na odzyskanych, lekko brudnawych, lecz całych plecakach przywodziła na myśl defiladę Rzymian pod łukiem triumfalnym.



O godzinie 4 byliśmy z powrotem na Paharganju, uznaliśmy iż czasu starczy tylko na toaletę, przebranie się i czas ruszać na pociąg, który odjeżdża punktualnie o godzinie 6:00. Na stacji byliśmy o 5, przy wejściu pewien jegomość, ubrany w mundur pracownika kolei poprosił nas o okazanie biletów, po czym zakomunikował, iż nasz pociąg został anulowany i musimy czym prędzej udać się do biura kolei. Rzecz była podejrzana, ponieważ na tablicy świetlnej jak wół stało "Agra 6:00", pan w mundurze argumentował że tablica to szmelc i nie ma co się nią sugerować. Załatwił taksówkę, pojechaliśmy. W sumie już wtedy któreś z nas powinno się zorientować, iż jesteśmy robieni jak osły, jednak albo przez zmęczenie po nocnych wojażach lotniskowych, albo przez mundur faceta pozwoliliśmy na uśpienie czujności. W domniemanym biurze byliśmy o godzinie 5:30, kolejny Pan w mundurze tłumaczył iż nie jadą do Agry żadne pociągi, lecz również autobusy, ale on może zaproponować nam wynajem samochodu. Ping! Żarówka! Odwołanie pociągu w Indiach jest możliwe, jednak prędzej hindus zje wołowinę, niż nie będzie żadnego autobusu z New Delhi do Agry. Jest to jedne z najgorętszych połączeń turystycznych w państwie i codziennie trasę tą pokonuje kilkadziesiąt autobusów. Wybiegliśmy z biura, wskoczyliśmy do pierwszego lepszego tuk-tuka, z żądaniem zawiezienia na dworzec, najlepiej z prędkością światła. Było przed 6 i miasto zaczynało się powoli korkować. Dworzec ujrzeliśmy o godzinie 5:50, kierowca dostał pewnie największy napiwek ostatniego miesiąca, złapaliśmy plecaki. Rozpoczął się bieg na peron. Nasz ekspres oczywiście stał, przygotowany do odjazdu, do środka wpadliśmy na 3 minuty przed czasem, zanim odnaleźliśmy swoje miejsca, pociąg ruszył. Była godzina 6:05, w Indiach byliśmy od 26 godzin, a nam wydawało się iż minął tydzień. Doszliśmy do wniosku, iż lepiej dla nas, że taka przygoda trafiła się już na samym początku. Nastawiła ona naszą czujność na odpowiednim poziomie, przez co pozostałą część pobytu, przeszliśmy, no prawie, suchą stopą.


Pierwsze wrażenie było okropne, zagubiono nasze plecaki (to akurat wina Europejczyków), o które później musieliśmy wykłócać się na lotnisku. Spędziliśmy ponad 24 godziny w biegu, a na samym końcu chciano nas oszukać jak ostatnich durniów - w sumie, prawie się udało. Na szczęście od tego momentu Indie pracowały już tylko i wyłącznie na poprawę swojego wizerunku i kiedy ponownie po prawie miesiącu wojaży wsiadaliśmy do samolotu Delhi - Amsterdam, wiedzieliśmy że jeszcze tu wrócimy. 

Do usłyszenia!  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz