czwartek, 2 czerwca 2016

Bia Hoi w Hanoi, czyli witamy w Wietnamie!

Witajcie!

weekendy majowe mamy już za sobą, czas staraliśmy się spędzić jak zwykle aktywnie, o czym pewnie również napiszemy bo i lokalnych atrakcji poznaliśmy sporo. Na razie jednak wracamy ponownie do naszej azjatyckiej podróży, gdzie o ile nas pamięć nie myli, pożegnaliśmy się z sielankowym Laosem. Na pokładzie Laotanian Airlines z Vang Wieng wylecieliśmy na spotkanie rasowego tygrysa azjatyckiego, niezłomnego, dumnego i w pełni komunistycznego Wietnamu. Wylądowaliśmy w Hanoi.




Z perspektywy czasu zastanawiamy się czy to właśnie nie Hanoi wyrobiło w nas opinię o cudownym Wietnamie. Wysiadka z samolotu, powiew chłodnego powietrza, widok lekko zamglonych zielonych wzgórz, stanowił cudowną odmianę po parnym i gorącym klimacie Laosu. Przejazd przez miasto do samego centrum i zakwaterowanie w hotelu, który podobnie jak wszystko w tym państwie, dla turysty europejskiego wydawał się śmiesznie tani. Plan na wieczór był prosty, przejść się ulicami miasta, zjeść coś lokalnego po czym przycupnąć na słynne w całym kraju Bia Hoi. Następnego dnia rano, wyjazd w stronę naturalnego cudu świata - zatoki Ha Long. Zacznijmy jednak po kolei, a zatem od czynności podstawowej po przyjeździe w nowe realia, czyli wymiany waluty. Wietnamskie dongi, bo tak zwie się lokalna jednostka monetarna, pozwalają każdemu poczuć się jak milioner. W dniu naszej wymiany kurs przedstawiał się następująco:

1 USD = 22 200 VND

"Bogatsi" o kilka milionów w kieszeni wyruszyliśmy na poszukiwania knajpy i chyba właśnie w tym momencie zakochaliśmy się w Wietnamie. Ulice Hanoi stanowiły żywą tkankę w pełni tego słowa znaczeniu. Przypominały jeden wielki, zatłoczony, kolorowy oraz przede wszystkim żywy organizm, który uderzał w nozdrza zarówno smrodem spalin oraz ścieku jak i aromatem smażonych potraw, przypraw czy też kadzideł. Ulica w Hanoi była ulicą Kalkuty oraz Varanasi, była obrazem który mamy zawsze przed oczami myśląc "Azja" i który bez żadnego wysiłku jesteśmy w stanie przywołać pod powiekami. Ulica ta była przede wszystkim wirem, który potrafił zauroczyć, porwać i wywoływał to niezrozumiałe myślenie, iż zgubić się w tym wszystkim nie byłoby wcale takim głupim pomysłem. Jeszcze jedno: ulica w Hanoi nie była sztuczna, turysta stanowił na niej tolerowany element, jednak zdecydowaną przewagę stanowili lokalni mieszkańcy miasta, którzy byli zarówno klientami jak i handlarzami. Dla nas było to istne zbawienie, po doświadczeniach Khao San czy też porannym karmieniu mnichów w Laosie, w końcu ujrzeliśmy Azję z naszych wspomnień.

Bracia
Knajpy z Bia Hoi
Uwaga na skutery!
Zupa podstawową diety
Znowu te słodkie banany!
Zauroczeni i nakręceni na świeżo poznany Wietnam udaliśmy się do jednej z lokalnych jadłodalni. Wietnam jako dawna kolonia francuska stworzył (podobnie jak Laos) hybrydę typowej kuchni azjatyckiej z francuskim zamiłowaniem do owoców morza oraz oczywiście specyfików w stylu żaba. Krewetki, kalmary, ryby są tu świeże i przygotowane w sposób wyjątkowo oryginalny, zresztą sami popatrzcie:

Kalmary w sosie orzechowym
Owoce morza w sezamie
Krewetki z warzywami w sosie maślanym

Po kolacji postanowiliśmy przejść się ulicami magicznego Hanoi i odnaleźć lokalny specyfik - piwo Bia Hoi. Poszukiwania nie trwały długo - złocisty trunek leje się strumieniami w każdej przydrożnej knajpie czy też barze. Ludzie tłumnie siedzą na malutkich taboretach, dyskutują, popijają. Na czym polega fenomen tego trunku? Pierwsza rzecz - cena. Kufel piwa około 6 000 dongów, a zatem mniej więcej 0,25 $, czyli niecała złotówkę. Jest to piwo jednodniowe, warzone rano i rozwożone do knajp wieczorem - zanim wybije 22 już go nie ma, zresztą nie ma to większego znaczenia bowiem po północy wszystkie uliczne punkty gastronomiczne zostają zamknięte. W smaku jest na prawdę dobre, dodatkowo stanowi idealnego towarzysza do dyskusji - niska zawartość alkoholu nie plącze zbyt szybko języków.
Bar? Jest. Barmanka? Jest. Piwo? Jeszcze jest.

Według naszych standardów, spędziliśmy na brudnej ulicy jeden z najprzyjemniejszych wieczorów podczas całej wyprawy. Z odpowiednim nastawieniem mogliśmy udać się na spoczynek, aby następnego dnia wyruszyć do Smoczej Zatoki.

Do usłyszenia!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz